Pokazywana obecnie (jeszcze do 10 stycznia 2016) w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie wystawa „Zapis” poświęcona projektowi życia Zofii Rydet ciągle inspiruje i prowokuje. Pisałam już o niej w artykule Nie wyrzucajcie tego wszystkiego („Dwutygodnik.com”). Parafrazując Claude’a Lévi-Straussa, można jednak powiedzieć, że fotografie są „dobre do myślenia” – widmo Zofii Rydet zatem nie odpuszcza.
Sama wystawa ma wyraźny rys autotematyczny: jej sztywna powaga (oczekiwana przez artystkę) koresponduje z nastrojem jej zdjęć. W zimnych wnętrzach Emilki (to pewnie oczywiste, ale ciągle niezwykłe, jak inaczej grają one – ze swym wyjściem na zewnątrz – w kontekście różnych wystaw) dość rygorystycznie stosowana przez Zofię Rydet konwencja, poza wymuszana przez nią na fotografowanych osobach, ulega wzmocnieniu i podkreśleniu. Szczególnie mocno przyciągają uwagę te zdjęcia z kolekcji, które – znów, niejako autotematycznie – demonstrują zbiory obrazów, którymi otaczają się, niby kokonem, ludzie. Terytorium domowe zostaje oznaczone zdjęciem ślubnym, oleodrukiem z motywami z życia Chrystusa pędzla Rubensa czy Leonarda (raczej bez podpisu), makatką z Janem Pawłem II i dobrą radą dla gospodyni. W centrum tej tarczy z obrazów ulokowany jest zwykle telewizor.
Fotografie Rydet stają się w efekcie metaobrazami: fotografiami, które nie tylko przedstawiają ludzi i rzeczy, lecz także mówią o samej fotografii; prawdopodobnie zresztą bezwiednie, bez celowej intencji samej artystki. „Zapis” pokazuje jak bardzo pozuje się do zdjęć, jak bardzo chce się do nich wyglądać ładnie, jak ważną rolę też te konwencjonalne fotografie (portrety ślubne, komunijne, rzadziej z innych społecznych okazji) pełnią w formowaniu domowych ołtarzyków.
Na inspirację czy też znaczenie projektu Zofii Rydet powołuje się także Agnieszka Pajączkowska, która od kilku lat prowadzi Wędrowny Zakład Fotograficzny. W niedzielę, 15 listopada, podczas spotkania w BarStudio, które prowadziła Karolina Sulej, nie mówiła o tym wiele – inspiracje zostały wyparte przez opis motywacji i samych działań przede wszystkim. Na pierwszy rzut oka zwraca uwagę podobieństwo pomysłu: podróż w „interior” z aparatem fotograficznym, w obu przypadkach istotną rolę odgrywa przy tym status społeczny wędrujących osób – tam „starsza pani”, tu „młoda dziewczyna” z pieskiem i fajoskim samochodem.
Różny jest oczywiście czas: Zofia Rydet zostawiła po sobie olbrzymie archiwum życia codziennego w PRL – mając jednocześnie poczucie, zwłaszcza w latach 80., że wiejska rzeczywistość, którą dokumentuje, odchodzi w przeszłość, za chwilę jej nie będzie. Agnieszka Pajączkowska, podróżując po polskim wschodzie, tropi istniejące jeszcze relikty tej minionej rzeczywistości; one też za chwilę znikną. Fotografia najwyraźniej wywołuje to wrażenie zanikania i zarazem, sugerując, że zachowuje to, co zanikające, dodaje sobie znaczenia.
Ale to także tropy tzw. transformacji 1989 roku. Do przygranicznych wsi nie dojeżdżają już zwykle autobusy, pojawiła się w nich za to na nowo sieć handlu obwoźnego. Potransformacyjna rzeczywistość przejmuje dawne, minione, zdawałoby się, praktyki, a jednocześnie pojawiają się w niej nowe formy: domy remontowane za pieniądze z sezonowych prac w krajach Unii czy siedliska przekształcane w letniska dla „miastowych”. Wędrowny Zakład Fotograficzny staje się w efekcie komentarzem do tej zmiany – i w niezwykły sposób przegląda się w portrecie poprzednich dekad, jaki daje projekt Zofii Rydet.
Ten obrazek „porównawczy” przy bliższym spojrzeniu ujawnia coraz więcej różnic, pozwalając wręcz zbudować dwa odrębne modele fotograficznego sensu. Zakład nawiązuje do tradycji wędrownych rzemieślników, którzy odwiedzali wsie i miasteczka pozbawione stałego studia i robili zdjęcia mieszkańcom, zarabiając w ten sposób na życie. W praktyce Agnieszki Pajączkowskiej zasada wymiany ulega podtrzymaniu, tyle że zdjęcie wymieniane jest na lokalną żywność albo opowieść. I zostaje ze sfotografowaną osobą. Stawką jest tutaj spotkanie. Dokumentacja fotograficzna projektu obejmuje to, co wydało się ciekawe, ładne, warte zapamiętania jego projektodawczyni – nie zawiera natomiast portretów spotkanych osób; te zostają z nimi. Jednocześnie w opowieściach tych ludzi pojawiają się inne zdjęcia: z ich przeszłości, częściej wyciągane z kartonów i szuflad niż wiszące na ścianach, nie z ekspozycji, lecz z prywatnej skrytki. Pogięte, popisane, z nadgryzionymi rogami, materialne, noszą na sobie ślady używania, są doświadczone niemal jak ich właściciele. Najważniejsza jest historia – osobista, choć zwykle wpleciona w historię polityczną – a fotografia funkcjonuje tu jako medium towarzyszące i wspierające, nie tyle pamiątka, ile przypominajka, supeł na chustce.
Zofia Rydet oferowała swoim portretowanym wieczność (a przynajmniej życzliwość Jana Pawła II) – w zamian za wtargnięcie w porządek ich życia i nałożenie nań ram konwencji. Unieruchamia ona rzeczy i przywołuje (pozorną) przezroczystość medium: zostanie pokazane i utrwalone. Agnieszka Pajączkowska wydobywa z fotografii jej rzeczowość i mobilność, a za jej pośrednictwem zmysłowość rzeczy i przedmiotów codziennego użytku, pokazując je jako ruchome i wymienialne. Celem Rydet był tytułowy zapis: to realizowane z determinacją zamierzenie przesłaniało niekiedy ludzi, których życie miało zostać zapisane. Została fotografia. Wędrowny Zakład Fotograficzny opiera się na założeniu, że ważne są przede wszystkim mikronarracje i mikrorelacje. Nawet proponowane na stronie projektu tagi mają charakter wernakularny; przywołują jednak przynajmniej jeden czynnik wspólny dla fotografujących i fotografowanych: „to ja jestem”.
Zdjęcie na okładce: Chochołów, 1982. © 2068/12/31 Zofia Augustyńska-Martyniak. Dostępne na licencji CC BY-NC-ND 3.0 PL