Idąc ulicą Mokotowską, minęłam coś, co pozornie nie zwróciło mojej uwagi – sprawiło przecież, że zawróciłam. Na granicy chodnika i ulicy był wykop, nic nowego, obok zwały mokrej ziemi. Uderzyło mnie jednak to, że robotnicy pomyśleli, jakkolwiek niedbale, lecz jednak – o oddzieleniu błota od chodnika, budując niewielką zaporę z cegieł.
Ten, pozornie, drobiazg, wyraz troski o stan chodnika i stan garderoby przechodniów (przypominam sobie narzekania Stefana Żeromskiego, który ganiał w błocie warszawskich ulic od korepetycji do korepetycji) uderza, ponieważ – po pierwsze – nie jest to praktyka powszechnie stosowana, po drugie – ponieważ prowadzi do wątku żywo dziś dyskutowanego, ale dyskutowanego od początków polskiej nowoczesności, czyli do kwestii stanu przestrzeni wspólnej, również w jej wymiarze wizualnym. Zagadnienie braku umiętności myślenia plastycznego, z jednej strony, oraz z drugiej – braku myślenia wspólnotowego, uwzględniającego potrzeby i miejsce innych użytkowników przestrzeni publicznej, podejmowali bardzo różni autorzy – jak Norwid, i jak Stanisław Machniewicz, zapoznany estetyk, przypomniany nie tak dawno w serii Universitas, który projektował estetyczny („piękny”) kształt życia codziennego.
Dziś jego wyrazem są między innymi spory o dziedzictwo polskiego modernizmu i jego ochronę (jej brak) czy też o wielkoformatowe reklamy dominujące w wizualnej przestrzeni dużych miast i dużych dróg. Pytania, na co i jak pozwolić niepokoją zarówno rządzących (niektórych, raczej mniejszość, jeśli pomyśleć o wizualnym kształcie kampanii wyborczych), jak i krytyków, by przywołać na przykład polemikę Xawerego Stańczyka, zwolennika „wizualnego freeganizmu”, czyli uspołecznienia przestrzeni wizualnej, z Magdą Szcześniak i Łukaszem Zarembą, nie tyle postulującymi „wizualny śmietnik”, ile wyrażającymi niepokój o konsekwencje „oczyszczania” miasta i arbitralne uzgodnienie wizualnej „normy”.
W dyskusjach tych z rzadka pojawia się postulat powszechnej, nie-artystycznej edukacji estetycznej (o artystyczną też trudno się w odpowiednich ministerstwach dobić), jeszcze rzadziej – kwestia praktyk codziennych. Może dlatego zwykły rząd cegieł tak czasem dziwi.