Izba Gospodarcza Reklamy Zewnętrznej – organizacja zrzeszająca największe firmy outdoorowe działające w Polsce – podaje, że obecnie w kraju znajduje się około 90 tysięcy reklam zewnętrznych dużego formatu (w rozmiarach od 1,2 x 1,8 m2 w górę; wciąż dominują formaty klasycznych bilbordów 12 lub 18 m2). W rzeczywistości należy je liczyć w milionach, skoro nawet w takich miejscach jak jedna z centralnych ulic stolicy „zarejestrowana” w korporacyjnym notatniku (co nie znaczy, że legalna) jest zaledwie co dziesiąta duża reklama. Gdyby policzyć je wszystkie – od tych niepozornych, wskazujących kierunek do konkretnego sklepu (chyba że sprzedaż jest tylko wysyłkowa…), po te gigantyczne, zasłaniające budynki, a ostatecznie całe miasta – mogłoby się okazać, że wisi ich nawet 38,5 miliona.
To głównie z ich powodu krajobraz stał się w Polsce sprawą wagi państwowej. Ustępujący prezydent Bronisław Komorowski, z zamiłowania myśliwy, zatem jeśli nie znawca, to przynajmniej bywalec przestrzeni naturalnych, zaproponował w projekcie nazywanym w skrócie „prezydencką ustawą o ochronie krajobrazu” zarówno autorską definicję krajobrazu, jak i zestaw narzędzi analitycznych (centralną pozycję zajmowało w projekcie pojęcie „dominanty krajobrazowej”, ostatecznie porzucone pod naciskiem „lobby wiatrakowego”). W ich poszukiwaniu zwracał się ku zaskakującemu językowi. Ustawa z 24 kwietnia 2015 roku przewiduje bowiem „audyty” krajobrazów, przeprowadzane między innymi w celu sporządzenia ich klasyfikacji i wyłonienia „krajobrazów priorytetowych”, poddanych szczególnej ochronie: „Audyt krajobrazowy identyfikuje krajobrazy występujące na całym obszarze województwa, określa ich cechy charakterystyczne oraz dokonuje oceny ich wartości”. Język ten uwydatnia paradoksalną logikę, która cechuje ten akt prawny, od dawna krytykowany poza Sejmem między innymi za unikanie rozwiązań systemowych, dotyczących wszelkich przestrzeni, na rzecz wydzielania chronionych enklaw.